Mleko i Miód - Rupi Kaur, czyli poezja przecieka przez palce

by 19:39
Trzymając w dłoniach poezję mam wrażenie, że trzymać pudło z uczuciami, które tylko czekają aż będą mogły zawładnąć moim sercem. Dlatego właśnie bardzo chciałam przeczytać tomik Rupi Kaur pod niebanalnym tytułem „Mleko i miód”. Odmiennie od wielu recenzentów – którzy o jej twórczości dowiedzieli się za sprawą aktywnej promocji wydawnictwa Otwartego – ja niektóre jej wiersze znałam już wcześniej, w wersji angielskiej. Świadoma jednak swoich braków językowych, nie mogłam doczekać się, aż zapoznam się z tłumaczeniem Anny Gralak. I wreszcie przesyłka dotarła.

Krótkie wiersze, okraszone minimalistycznymi, prostymi rysunkami okazały się głębokie i dające do myślenia. Rupi Kaur ma lekkość tworzenia wierszy, jakiej naprawdę mogą jej pozazdrościć inni poeci. Nie używa zbyt wygórowanych metafor ani innych skomplikowanych środków stylistycznych, a mimo to jej utwory pozostają subtelne, niejednoznaczne i chwytające za serce. „Mleko i miód” to opowieść o miłości, stracie, cierpieniu, przemocy, kobiecości i wybaczaniu. Nigdy nie uważałam, że słuszne jest dzielenie poezji na tę dla mężczyzn i dla kobiet, bo wierzę, że niezależnie od tematyki, wiersze może czytać każdy. W przypadku tego tomiku sądzę jednak, że spodoba się on bardziej kobietą, bo to właśnie kobiecą, sensualną „woń” roztacza wokół siebie. Jest tutaj dużo o cielesności, myślach, pojmowaniu świata. Czytając wiersze zamieszczone w tej niepozornej książeczce odnajdywałam samą siebie. Proste słowa, kilka wersów, a jednak mają jakąś moc. Moc, którą właśnie powinna mieć poezja.

Kiedy ruszyła promocja tego tytułu w Polsce, czytelnicy zastanawiali się „o co tyle szumu”. Wierzę, że poezję trzeba odczuwać. Nie czyta się jej dla samego aktu czytania, ale przede wszystkim, aby się nad nią zastanowić, przeżyć wiersze aż do uzyskania katharsis. Były głosy zawiedzione, które po lekturze „Mleka i miodu” kręciły z niechęcią głowami. Ja jednak ogromnie i nieopisanie cieszę się, że dzięki działaniom Wydawnictwa Otwartego poezję przeczytało znacznie szersze grono czytelników, którzy nierzadko skupiają się tylko wokół całkowicie odległych gatunków literackich, takich jak fantastyka czy kryminał.
„Mleko i miód” to piękny zbiór wierszy, który spodoba się kobietom dojrzałym i emocjonalnym, a mężczyzną pozwoli nieco zgłębić tajniki kobiecej natury. Książka idealna na prezent. Ciekawie wydana, w odcieniach czerni i bieli, ujmująca za serce i w jakimś sensie nietypowa. Osobiście jestem nią zauroczona. Dla takich fanów poezji jak ja, pozycja obowiązkowa. Dla wszystkich innych, bez wątpienia warta uwagi.
Ocena: 5/5

Sylwia Czekańska
INFORMACJE:
Rok wydania: 2017
Wydawnictwo: Otwarte
Liczba stron: 208
Kategoria: Poezja
 

Najlepsze cytaty z książek, które właśnie przeczytałam #1

by 18:23

Uwielbiam cytaty. Gdy czytam, zawsze je zaznaczam i wpisuje do swojego kajecika. Cztery niesamowite książki, każda inna – dwie z gatunku fantasty, dwie przenoszące nas do współczesnego Nowego Yorku, gdzie miłość i przyjaźń są skomplikowane, jednak wciąż bardzo ważne.
ODYSEJA NOWOJORSKA, KRISTOPHER JANSMA
Gdybyśmy mieli więcej czasu, więcej pieniędzy, więcej cierpliwości; gdyby seks był bardziej udany, kawa smaczniejsza, buty nie przemakały, a parasole nie wywracały się na drugą stronę przy najmniejszym podmuchu wiatru. Pójdziemy na głupie układy. Dostaniemy awans albo wychodząc, podpalimy budynek. Stracimy zmysły.
Pierwsza reguła mieszkania w tym mieście, jakiej Irene się nauczyła, brzmiała: gdy tylko tu przybędziesz, musisz zacząć grozić, że stąd wyjedziesz.
Jestem w nastroju życzeniowym – powiedziała wreszcie.
- W jakim nastroju?
- Przestań, przecież jesteś poetą. Tryb życzeniowy zakłada, że wszystko jest możliwe i niewykluczone. Hipotetyczne. Mam po prostu życzeniowy miesiąc.
- Życzeniowy marzec – przytaknął Jacob.
To miasto wręcz tętniło życiem. Już sama wędrówka po nim pozwalała podtrzymać życiowe funkcje. Pulsujące ulice miasta wypełniały jej żyły; jego aleje wypełniały jej tętnice; jego mieszkańcy przedzierali się wte i wewte jak zastawki w jej sercu. Po drugiej stronie Broadwayu ulica schodziła stromo w dół i jeszcze łatwiej jej się szło. Czuła się dokładnie tak, jak chciała się poczuć. Jakby powoli, stopniowo wpadała do wielkiej ciemnej rzeki.
 POCHODNIA W MROKU, SABAA TAHIR
Większość ludzi jest tylko iskierką w wielkim mroku czasu. Ale ty taka nie jesteś. Jesteś pochodnią w mroku. Jeśli tylko zechcesz zapłonąć.
Każda udana misja to seria katastrof, którym udało się w porę zaradzić.
ŚWIATŁO, KTÓRE UTRACILIŚMY – JILL SANTOPOLO
Może rzeczywiście lekarstwem na miłość, jest kolejna miłość.
Kocham cię, Lucy, tak jak wodór kocha tlen. To zupełnie inny rodzaj miłości. Elementarny.

Nikt inny nie widział we mnie tego co ty. Rozumiałeś mnie do głębi i nie chciałeś mnie zmieniać. Pragnąłeś mnie taką, jaka jestem. Darren pragnął mnie mimo tego, jaka byłam. Nie umiem tego lepiej wyrazić.
To właśnie miłość. Sprawia, że człowiek czuje się nieskończony i niezwyciężony, jakby cały świat stanął przed nim otworem. Niestraszne mu żadne przeszkody, a każdy dzień jest pełen cudów.
Jutro może nastąpić koniec świata. A w następny czwartek może mnie przejechać ciężarówka. Chcę żyć tu i teraz.
Niektóre relacje przypominają jej pożar, są tak potężne, wszechogarniające, majestatyczne i niebezpieczne. Możesz w nich spłonąć, zanim się zorientujesz, jak bardzo cię pochłonęły. Inne są podobne do ognia na kominku, który pali się jednostajnie, dając ciepło i tworząc przytulną atmosferę.
ZDRAJCA TRONU – ALWYN HAMILTON
(...) stosowanie zasady ,,oko za oko" doprowadziłoby do tego, że cały świat by oślepł.
 Napiszcie w komentarzu cytat z książki, którą ostatnio przeczytaliście! :) 
Gaba

Światło, które utraciliśmy – Jill Santopolo. Różne rodzaje miłości

by 19:41

Powieść Jill Santopolo przeczytałam w jedną noc. Skończyłam nad ranem, płacząc jak bóbr i nie mogąc zasnąć przez następną godzinę. To książka, która zostawi Cię w rozsypce, po której trudno się otrząsnąć i ponownie sięgnąć po kolejną historię. Mocna, dojrzała, poruszająca do głębi. We współczesnych dziełach pełnych szablonowości, utartych schematów, papierowych bohaterów i sztucznych emocji – jest poza tym, wysoko nad pozycjami, które czytamy, aby zaraz o nich zapomnieć. W świecie wyrzekającym się miłości, pełnym indywidualizmu, gdzie najpierw myślimy o sobie, przegapiamy nasze życie – ta opowieść udowadnia jedno, prawdziwa miłość istnieje. Ale nie jest prosta.
Wydarzenia z 11 września 2001 roku połączyły wiele osób — w świetle tragedii chcieli poczuć trochę miłości i pocieszenia. To dzień, gdy Lucy i Gabe się poznali. Przez lata myśląc o sobie, wiedli spokojne życie, aż los ponownie ich złączył. Stali się parą, której każdy zazdrościł – kompletnie w siebie wpatrzeni, zakochani do szaleństwa. Nagle Gabe przyjął pracę jako reporter na Bliskim Wschodzie, gdzie wojna rozgorzała na dobre, a świat Lucy kompletnie się zawalił. Przez następne lata Lucy starała się poskładać na nowo, ułożyć sobie życie, jednak cały czas myślała o dawnej miłości. Jak skończyła się ich historia? Czy na końcu udało im się od nowa odnaleźć?
Końcówka całkowicie złamała mi serce. Autorka napisała autentyczną powieść o miłości, ale również o rozpaczy i stracie. Nie ma happy endu, bo nie jest to zwykły romans – to dojrzała, smutna powieść o decyzjach, wpływających na całe życie, o trudnych wyborach, straconych szansach. „Światło, które straciliśmy” odkrywa przed nami uczucia, które zakopujemy na dno własnych umysłów, bo są zbyt trudne i dotkliwe. Nieraz żałujemy wielu rzeczy, znajomości, za którymi tęsknimy, przegapionych miłości. Bez przesady mogę stwierdzić, że to najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym roku.
Santopolo ukazuje to, czego nieraz brakuje mi w wielu powieściach – realną miłość, która jest piękna, ale również przerażająca i bolesna. Autorka opisuje prawdziwe życie, realnych bohaterów, popełniających błędy, mających wady i zalety. „Światło, które utraciliśmy” jest do bólu autentyczne. W tej historii możesz odnaleźć samego siebie i to jest właśnie najlepsze. Rodzina, przyjaciele, miłość, praca – autorka podkreśla ważne wartości, przemyca swoje opinie na temat związków, praw kobiet, równego podziału obowiązków domowych oraz tego, że słuchanie swojego partnera jest niesamowicie ważne.
Narratorką jest Lucy, jednak forma, w jakiej opowiada swoją historię, przypomina trochę list – jego adresatem jest Gabe. Bohaterka zadaje mu pytania, przywołuje wydarzenia z ich życia oraz z momentów, gdy jego przy niej nie było. Pozwala nam go poznać, zastanowić się nad tym, co by je odpowiedział. Udowadnia, że zna go na wylot – razem z jego najgorszymi wadami. To bardzo ciekawy zabieg i przyznam, że świetnie czytało mi się książkę napisaną właśnie w ten sposób. Rozdziały są krótkie, każdy ma w sobie to „coś” i zawiera pewien etap życia bohaterki. W każdym zdaniu jest wiele melancholii i tęsknoty, co wywołuje jeszcze większą gulę w gardle podczas czytania. Widać, że Lucy wszystko mocno przeżywa, dlatego książka pełna jest emocji – od samego początku do spektakularnego końca, gdy potrzebna jest góra chusteczek. Styl autorki jest oryginalny i wyjątkowy, sprawia, że powieść staje się osobista, niemal intymna – Lucy całkowicie się przed nami odkrywa, a właściwie przed swoim ukochanym.
Polecam z całego serca, to obowiązkowa książka dla każdej kobiety, która szuka wzruszającej i autentycznej historii. Przygotuje się na wiele łez i kaca książkowej na kolejne kilka tygodni. Wiecie, o czym teraz marzę? Żeby ktoś zdolny zdecydował się nakręcić ekranizację, bo to historia, którą zdecydowanie chciałabym zobaczyć na wielkim ekranie.
Ocena: 5/5
Gaba Rutana
Recenzja powstała przy współpracy z portalem,

Wydawnictwo Otwarte. Premiera: 5 lipca 2017. Gatunek: dramat, romans. Liczba stron: 304.



Love me never, Sara Wolf. Bo to zła książka była!

by 19:27

Moja pierwsza myśl po przeczytaniu powieści Sary Wolf brzmi: coś tutaj nie wyszło. Książka odniosła sukces na portalu Gooodreads, jednak niestety nie udało mi się odkryć jej potencjału. Schemat goni schemat, jest trochę irytująco, sztucznie i dziwnie. Lubię książki młodzieżowe i często po nie sięgam. „Love me Never” ma swoje plusy, ale zostają one zepchnięte na bok i nie przebijają się przez dłuższą listę minusów.
Isis Blake od ponad trzech lat w nikim się nie zakochała. Gdy przeprowadza się do nowego miasta, poznaje Jacka, który w szkole otrzymał przydomek Lodowy Książę nie bez powodu. Gdy Jack doprowadza do płaczu przyjaciółkę Isis, ta postanawia wpłynąć na chłopaka.
Po pierwsze, bohaterowie wykreowani są niczym kalka z wszystkich znanych mi książek młodzieżowych i filmów dla nastolatków. Miało być oryginalnie i buntowniczo – pyskata dziewczyna, która nikomu nie odpuszcza. Wolf stworzyła banalne postaci, zachowujące się w sposób nienaturalny, przejaskrawiony i wyolbrzymiony. Nie potrafię wskazać ani jednego bohatera, którego mogłabym polubić. Autorka postanowiła wepchnąć wszystkie wątki w jedną powieść – jest zimny, niemal okrutny, ale zarazem niesamowicie przystojny bohater męski, za którym gonią wszystkie dziewczyny, ale jego mroczna tajemnica i intrygująca przeszłość nie pozwalają mu się z nikim związać. Jest też ona – zraniona nastolatka z problemami, opiekująca się całym domem, ale znajdująca również czas na bycie wybitnie inteligentną uczennicą, w przerwach chodzącą na imprezy.
Styl jest niechlujny i niedopracowany. Autorka posługuje się potocznym językiem, wprowadzając również nienaturalne i długie dialogi, stylizowane na inteligentne, sarkastyczne pogawędki nastolatków. Główna bohaterka ma specyficzne poczucie humoru, które przyznam, na początku mi się podobało, ale Wolf w pewnym momencie przesadziła. W dodatku brzmiały bardzo sztucznie – spróbujcie przeczytać na głos jeden z dialogów, a przekonacie się sami. Tyle akcji w tak cienkiej książce! Nie można nadążyć za rozwojem wydarzeń. Bohaterka ekspresowo zadomowiła się w nowym miejscu i przez swoje specyficzne zachowanie od razu stała się popularna. Końcówka była tak banalna, jak w operze mydlanej.
Mam wrażenie, że Wolf chciała zrobić z Isis typowego nerda. Jednak nie jest to takie proste. Bardzo łatwo popaść w efekt przeciwny do zamierzonego i zamiast dowcipnego, ciekawego bohatera – stworzyć karykaturę postaci, gubiąc jej naturalność i autentyczność. Gdy przekroczy się tę granicę, postać już tylko irytuje, zachowując się nieracjonalnie, dziecinnie i po prostu dziwnie.
Autorka przedstawiła trudne tematy – przemocy, wykorzystywania seksualnego, oceniania przez pryzmat wyglądu. W powieści na tego rodzaju motywach można zbudować całą emocjonalność fabuły, skłonić czytelników do refleksji, wywołać łzy. Wolf niestety nie wykorzystała potencjału tkwiącego w „Love me Never”. Kilka wątków nie ma uzasadnienia, występują tylko po to, bo pasuje, aby bohaterka nie miała za dobrze w życiu, dodatkowo dorośli zachowują się wyjątkowo nieodpowiedzialnie, a historia poprowadzona jest bardzo chaotycznie.
Może „Love me Never” spodoba się młodszej młodzieży. Starszym czytelnikom nie polecam – ze względu na infantylnych bohaterów, schematyczną fabułę i niedopracowany styl. Trochę się zawiodłam, ale gatunek powieści młodzieżowej jest dosyć grząskim gruntem – często można trafić na książki, których historie coś nam przypominają – są to motywy zaczerpnięte właśnie z innych pozycji. „Love me Never” to przesyt wątków, które się powtarzają i niczym nie zaskakują. 
Ocena: 0,5/5 
Recenzja: Gaba Rutana 
Recenzja powstała przy współpracy z portalem

Premiera: marzec 2017, Wydawnictwo: Amber, Gatunek: Młodzieżowa. 


Książka jako podkładka pod kawę? A kto mi zabroni?!

by 21:09

O jacie! Ona zagina rogi w książkach! Nie jest prawdziwym czytelnikiem! Tutaj jest... plama? Mój Boże, na książce jest PLAMA?
Mam zadbane książki – nie są zakurzone, pobrudzone lub pogniecione. Na niektórych widać, że czytałam je po kilka razy. Uważam, że tego rodzaju urazy powinny nosić z dumą, w końcu świadczą o tym, że są naprawdę dobre. Gdy czytam książę, to ciągnę ją ze sobą wszędzie. I wówczas, zaginam rogi, czasem robi mi ona za podkładkę pod kawę, zabijam nią komary lub muchy, gdy pod ręką nie ma łapki, czytam ją, gdy akurat jem oraz nagminnie noszę ją w torebce, co wiecie, jakie może mieć skutki. Przyznaję się, nie jestem czytelnikiem roku. No i co z tego?
Wkurzają mnie artykuły: nie dbasz o książki! Jesteś potworem! Ostatnio natrafiłam na tekst, który porusza temat niszczenia książek. Wskazuje on osoby, które nigdy nie przeczytały książki i oczywiście, nagminnie je niszczą oraz na wiernych czytelników, uważających książki za świętość, nigdy, PRZENIGDY niezdolnych do zniszczenia jakiejkolwiek książki. Cóż, chciałabym podnieść rękę i wnieść protest. Autorka artykułu podkreśla, że prawdziwy czytelnik nigdy nie powinien niszczyć książek. Hm, właśnie popijam sobie filiżankę kawy i o zgrozo, kładę ją na okładce książki! Zostaję wywalona, nie, wygnana z klubu dla świętych i przykładnych czytelników. Co ja teraz zrobię?
Byłam kiedyś w domu osoby, która ma mnóstwo książek. W salonie, korytarzu i sypialni. Nie czyta ich – pełnią funkcję dekoracji i mają sztucznie podnosić jej inteligencję. Książki są wspaniałe, okładki błyszczą się od nowości i... nieużywania. Nikt w tym domu nie niszczy książek. Może dlatego, że nikt ich NIE CZYTA.
Czasem niszczę książki – bo wiem, że lubię czytać, gdy jem czy piję kawę. Noszę je w torebce, bo kto wie, może akurat znajdzie się trochę czasu na czytanie. Ok, zabijanie komarów jest głupie, ale kto nie został obudzony o trzeciej w nocy irytującym bzyczeniem i nie ukatrupił intruza przy pomocy tego, co akurat leżało przy jego poduszce? Niektóre egzemplarze wertuję po kilka razy, pożyczam znajomym, widać więc ślady użytkowania, przetarte strony. Nie martwię się, że to jakaś oznaka tego, że jestem niechlujem. Dbam o książki, ale nie robię aż takiej afery z zagiętego rogu czy małej plamie po kawie. Nie chcę mieć obsesji, pisać tekstów „NIE JESTEŚ PRAWDZIWYM CZYTELNIKIEM, JEŚLI,,,”! Ludzie i tak mało czytają. Po co ich straszyć takimi artykułami?
Przyznajcie się, że czasem też to robicie. To nic złego. Tak naprawdę książki są dla nas – mają sprawiać nam przyjemność, przenosić nas do innego świata i ukazywać nowe sposoby myślenia. Jeśli przy okazji postawimy sobie na nich kubek kawy, to nic się nie stanie. Ważne, żeby tej kawy nie rozlać – szkoda napoju i książki. Nie bądźmy tacy sztywni! Jeśli czytacie, to znaczy, że nie jesteście w stanie sprawić, że książka będzie wyglądała idealnie. Bo to oznaka tego, że leży na półce i... staje się podkładką na kurz.

Pozdrawiam wszystkich, którzy mają gdzieś zasady i razem ze mną wypadają z klubu „PRAWDZIWYCH CZYTELNIKÓW”! ;)
Gaba Rutana 

Zdrajca tronu, Alwyn Hamilton – Niebieskooka Bandytka powraca!

by 19:25

Prawdziwa akcja dopiero się zaczyna! Alwyn Hamilton sprawiła, że zakochałam się w Niebieskookiej Bandytce na nowo – drugi tom wciąga od pierwszej strony, zaskakuje i dostarcza nowych opowieści o magicznych istotach pustyni. Rewolucja zaczęła się na całego i wymaga poświęceń – Amani staje się jej kluczowym graczem oraz legendą, którą zaczyna ją przerastać. Przygotuj się na dużą dawkę emocji, pałacowych intryg oraz prawdziwej walki. Zaczniesz czytać i całkowicie przepadniesz w bezkresie pustyni i krętych pałacowych korytarzach!
Amani marzyła o wyrwaniu się z dusznego Dustwalk. Udało jej się – poznała Jina i... stała się częścią rewolucji przeciwko władzy Sułtana. Walczy o wolną pustynię, jednak nie spodziewa się, że będzie to aż tak trudne. Zostaje sprzedana do pałacu sułtańskiego i nagle jej wróg jest przerażająco blisko. Niebieskooka Bandytka jednak nigdy się nie poddaje – chce obalić Sułtana. Czy jej się uda? A może wpadnie w niebezpieczną pułapkę?
Jeden minus na wstępie. Zdecydowanie zbyt mało Jina! Naprawdę, Hamilton musi mi to wynagrodzić w trzeciej części. Uwielbiam go, jego temperament, poczucie humoru, zawadiacki uśmieszek i tendencję wpadania w kłopoty. Postać Jina pojawia się na początku książki i niestety dopiero na końcu. To straszne, pozbawiać nas towarzystwa tak uroczego bohatera! Poważnie, fabuła wiele przez to straciła. Autorka wzbudziła mój niepokój, gdy zastanawiałam się, co dokładnie dzieje się z Jinem, ale przede wszystkim wywołała u mnie wewnętrzny krzyk – KIEDY POJAWI SIĘ JIN?
A teraz przejdę do Amani. Mam wrażenie, że ona mniej rozpaczała po stracie Jina, niż ja – zwykły czytelnik. Wybaczam jej jednak ten błąd, bo z drugiej strony widać, że Hamilton buduje bohaterkę, która potrafi poradzić sobie sama i nie jest egzaltowaną księżniczką, czekającą na wybawiciela. To główna członkini ruchu oporu, ponosząca rany, gotowa do poświęceń, z głową pełną planów i determinacji. Lubią ją i nie – w tej części było kilka momentów, gdy denerwowała mnie postawa Amani. Z drugiej strony widzę jednak, że pisarka wkłada w tę postać dużo pracy, zmienia ją i kształtuję w kobietę, która przeszła kilka bitew i nagle musi być gotowa do wojny. Popełnia błędy, wciąż umyka jej sporo szczegółów, nie jest idealna – i dobrze, dzięki temu jest autentyczna. Co jeszcze muszę przyznać, Hamilton ponownie udowadnia, że Amani nie może wszystkich uratować – to nie ten rodzaj powieści, gdzie bohaterka zawsze staje na wysokości zadania i wyciąga każdy beznadziejny przypadek z ramion śmieci. Co więcej, bohaterka zaczyna odrywać swoją prawdziwą tożsamość, poznaje historię swojej matki oraz ojca.
Amani przez większość książki jest manipulowana, a my wraz z nią – jej pobyt w pałacu z jednej strony jest bardzo ciekawy, ale z drugiej strony brakowało mi dreszczyku emocji z przygód, które Amani i Jin przeżyli na pustyni. Jedno jest pewne, Jin dopełniał postać Amani i bez niego bohaterka stała się trochę nijaka. W sułtańskim pałacu liczy się dyskrecja, każdy gest i słowo. Autorka wprowadziła nowy element do książki – pałac ukazuje nam drugą stronę rewolucji, postać obecnego Sułtana, który całkowicie mnie zaskoczył. Jego relacja z Amani jest co najmniej specyficzna, potrafią rozmawiać jak starzy przyjaciele, aby zaraz wbić sobie nóż w plecy. Końcówka całkowicie zabija i pozbawia tchu. Hamilton zdecydowanie wie, jak napisać trzymające w napięciu zakończenie. 
Podoba mi się wprowadzenie jeszcze większej ilości magii, Dżinów, Półdżinów i pradawnych opowieści z pustyni. Nadaje to serii mistycyzmu i oryginalności. Jest klimatycznie, niczym z historii o Aladynie – Hamilton sięga po tematykę prosto z baśni, dodając jej charakteru, dynamiki, humoru i emocji.
Okładki całej serii są obłędne! Przepięknie wyglądają, błyszczą się, przyciągają kolorami i zawierają w sobie cały klimat historii snutej przez autorkę. To jedne z najładniej wydanych powieści w tym roku.
Już nie mogę się doczekać kolejnej części, którą prawdopodobnie będziemy mogli przeczytać dopiero w 2018 roku. Czy wytrzymam? Nie mam wyjścia, ale będę tęsknić za przygodami Amani i jej przyjaciół. 
Ocena: 3,5
Recenzja: Gaba Rutana
Za możliwość przeczytania książki dziękuję, 
Premiera: 30 czerwca
Gatunek: fantasty
Seria: "Buntowniczka z pustyni", tom #2
Piękny gif z tego bloga

Zew Księżyca, Patricia Briggs - Tańcz, kiedy śpiewa księżyc!

by 18:56

Popularna seria „Obca Krew” o Mercedes Thompson doczekała się już wielu tomów, a obecnie Wydawnictwo Fabryka Słów postanowiło ją wznowić. I dawno nic mnie tak nie ucieszyło! To świetna wiadomość dla wszystkich fanów klimatycznie ukazanego świata Mercedes – przybierającej postać kojota mechanik, z ciętym językiem i kręcącym się wokół niej stadem walczących o dominację wilkołaków. Nawinie się również jakiś wampir, gremlin czy nawet czarownica. Prawdziwa dawka emocji, akcji i fantastycznej atmosfery! Patricia Briggs wie, jak wciągnąć czytelnika. To moja ulubiona autorka, jeśli chodzi o kreację wilkołaków, ich polityki, stylu życia i zasad, które przestrzegają. Mocna, dynamiczna, pełna świetnego poczucia humoru i postaci, których od razu się uwielbia. A co najlepsze, to dopiero zapowiedź dalszych przygód bohaterki!
Jak zaczynają się losy Mercedes? Od warkotu silnika... i zbłąkanego wilkołaka. Mercedes jest kobietą, która nie boi się smaru i niebezpiecznych istot. Za sąsiada ma przystojnego wilkołaka, naprawia furgonetkę wampira, a sama jest kojotem. Gdy córka Adama, charyzmatycznego alfy, zostaje porwana, a on sam ranny, Mercedes rusza na pomoc i zostaje uwikłana w pełną adrenaliny akcję poszukiwawczą.
Nazwana „mroczne urban fantasty”, książka Briggs z pewnością zachwyci każdego fana fantastycznych istot. Największą zaletą serii jest nie tylko przedstawiony świat, ale przede wszystkim pełnokrwiści, oryginalni bohaterowie. Każdy z nich jest indywidualnością, wyróżniającą się na tle innych – mam tutaj na myśli główne postaci, jak i poboczne, które pojawiają się od czasu do czasu, a i tak wzbudzają zaciekawienie. Jest wyraziście, ostro i bez przerwy coś się dzieje. Akcja od pierwszego rozdziału wskakuje na wysokie obroty i nie zwalnia do samego końca.
Z reguły tego rodzaju powieści krążą wokół utartych schematów, a więc pojawia się zlękniona bohaterka, która nagle wkracza w paranienormalny świat, później ku własnemu zdziwieniu staje się wojowniczką i przeżywa płomienny romans. Tutaj jest inaczej – Mercedes nie potrzebuje rycerza na białym koniu, sama potrafi się obronić. Historia zaskakuje, jest niesamowicie oryginalna i tworzy spójną całość. Jeśli znacie inne książki tej autorki, jak „Alfa i Omega”, to wiecie, że przewijają się w nich bohaterowie, których poznajemy w serii o Mercedes. Widać, że pisarka pokochała wykreowany przez siebie świat – pełen wilkołaków i innych stworzeń, dlatego też nieprzerwanie go rozwija i wydaje kolejne powieści.
Będąc przy tym temacie, muszę przyznać, że dawno nie poznałam tak ciekawie i kreatywnie wymyślonego uniwersum. Briggs wplotła fantastyczny świat w naszą rzeczywistość, sprawiając, że fabuła stała się autentyczna i jeszcze bardziej atrakcyjna. Autorka nie skupia się tylko na wilkołakach, ale w książkach pojawia się wiele innych gatunków stworzeń. Co więcej, nie zostały one ukazane z przesadą i kiczem. Briggs pokusiła się o wymyślenie historii i całej otoczki wokół każdego bohatera – może nie zrobiła tego od razu w pierwszym tomie, ale jeśli będziecie czytać kolejne, to zauważycie, jak wiele informacji zostało przemycone.
„Zew księżyca” wprowadza nas do codzienności Mercedes, która cały czas pakuje się w nowe kłopoty. A może to one jej szukają? Głównym motywem książek Briggs jest jakaś zagadka do wyjaśnienia, pod tym względem można porównać je do kryminałów, w których bohaterowie łączą fakty i szukają rozwiązania. Jednak są tematy będące pewną stałą – jest to życie uczuciowe Mercedes, jej relacje z przyjaciółmi i przybraną rodziną. Briggs skomplikowała wątek romantyczny i rzuciła swoją bohaterkę pomiędzy dwóch dominujących samców alfa. Dzieje się, oj dzieje!
Styl autorki jest trochę do dopracowania – miejscami miałam wrażenie, że w dynamiczne, najeżone akcją fragmenty wkradał się chaos i niepotrzebne zamieszanie. W scenach kulminacyjnych, gdy pojawia się dużo postaci, walka czy ucieczka – trzeba skupić się podczas czytania, żeby zachować pewną chronologię wydarzeń i zrozumieć, co dokładnie się stało. Podoba mi się poczucie humoru pisarki i sposób, w jaki buduje niektóre momenty – czasami pojawia się fajne napięcie, sprawiające, że z niecierpliwością wyczekujemy na reakcje postaci. Odnosi się to w szczególności do porywczego zachowania wilkołaków, których łatwo sprowokować.
Briggs stworzyła serię, mającą swój specyficzny klimat – od oryginalnych bohaterów przez ciekawe uniwersum, po genialnie ukazanych wilkołaków. Mercedes to postać kobieca, która wyróżnia się na tle innych – potrafi postawić na swoim, ma dominującą osobowość i świetnie odnajduje się w skomplikowanym świecie wilkołaków.
Jedno przyznam, okładka nie wyszła - jest dziwna, toporna i niesmaczna. Kolejne są zdecydowanie lepsze, ta niestety wygląda... niefajnie. 
Jeśli lubicie oryginalne i niebanalne urban fantasty, wilkołaki i długie serie, składające się na kilkanaście części – to koniecznie sięgnijcie po „Zew księżyca”! Obiecuję, że razem z pierwszym tomem zupełnie przepadniecie i od razu będziecie chcieli kolejnego. 
Ocena: 3,5/5
Recenzja: Gaba Rutana
Recenzja powstała przy współpracy z portalem:
Wydawnictwo: Fabryka Słów 
Gatunek: Urban Fantasty
Nowe wydanie, tom #1
Następny tom: "Więzy krwi". 
Gabriela Rutana & Sylwia Czekańska. Obsługiwane przez usługę Blogger.