Odyseja nowojorska - Kristopher Jansma. Szaleńcze życie kolibrów

by 19:26
„Odyseja nowojorska” to opowieść o współczesnym świecie i życiu młodych ludzi w wielkim mieście. Autor ukazuje przykre i smutne uroki Nowego Jorku oraz to, co kochają w nim jego mieszkańcy – miasto będące w ciągłym ruchu, krzykliwe i brutalne, ale zarazem piękne. Pełna emocji, trafnych uwag, dojrzała i skłaniająca do rozmyślań – „Odyseja nowojorska” to must have dla wszystkich miłośników współczesnej literatury.
Przybyli do miasta – redaktorka Sara, która w głowie ma książkę telefoniczną do całej śmietanki towarzyskiej, George, jej chłopak i astronom czekający na swoje wielkie odkrycie, Jacob pałający się poezją i szukający swojego miejsca na ziemi, William, spokojny bankier i Irene, świetnie zapowiadająca się artystka. Mimo kryzysu gospodarczego i wyścigu szczurów żyją na Manhattanie i planują przyszłość. Biorą miasto takie, jakie jest – nieoczekiwanie, brutalne, ale i pełne barw. Nagle wiadomość o śmiertelnej chorobie Irene rujnuje wszystko i zatrzymuje ich wyścig o sukces.
Kristopher Jansma opiera swoją historię na grupie przyjaciół, których przeprowadzka do Nowego Yorku albo zniszczy, albo wyzwoli. Nagle są całkowicie odpowiedzialni za siebie, chcą spełniać swoje marzenia, ale rzeczywistość okrutnie je depcze. Czy ich relacje przetrwają? Autor ukazuje trudną drogę postaci, obserwujemy, jak bohaterowie dojrzewają, popełniając błędy i rozumiejąc, że muszę od nowa przemyśleć swoje plany.
Jednak zawsze jest jakieś „ale”. Fabuła „Odysei nowojorskiej” przypomina mi rozpędzoną kolejkę, która nagle się zatrzymuje. Początek jest fascynujący, zapowiadający naprawdę dobrą historię, pełną głębi i wartości. Następnie w połowie książki coś się rozmywa, tak jakby autorowi nagle zabrakło pomysłu lub inspiracji. Z czegoś, co było wzniosłe, pełne przemyśleń i wątków, które uderzają w nasze emocje, dostajemy banalność i dosyć chaotycznie toczącą się akcję. Autor zgubił bohaterów i ich przyjaźń, która była najważniejszym motywem powieści. Przyznam, że trochę się wynudziłam, Jansma mógł wprowadzić więcej elementów zaskoczenia i dynamiki, która rozkręciłaby samą akcję. Końcówka również nie zachwyca. Ratuje ją podsumowanie, „drugi głos” narracji, który snuje swoją historię niczym bajkę, aby na końcu wypowiedzieć kilka słów mądrości oraz puentę.
Gdybyśmy mieli więcej czasu, więcej pieniędzy, więcej cierpliwości; gdyby seks był bardziej udany, kawa smaczniejsza, buty nie przemakały, a parasole nie wywracały się na drugą stronę przy najmniejszym podmuchu wiatru. Pójdziemy na głupie układy. Dostaniemy awans albo wychodząc, podpalimy budynek. Stracimy zmysły.
„Odyseję nowojorską” uwielbiam za jej wstęp i podsumowanie, tworzące wokół historii niesamowitą otoczkę pełną nostalgii i mądrości. Są jednym wielkim cytatem o współczesności, który mogłabym zawiesić nad łóżkiem. Mają w sobie coś magicznego i poetyckiego. Opowieść o znaczeniu miasta dla bohaterów i tego, jaki miało na nich wpływ. Autor pisząc tę powieść, stworzył jedną wielką metaforę współczesnego świata i jego mieszkańców. Może jest w tym pewien patetyzm, jednak w takim wydaniu całkowicie go kupuję.
Odyseja nowojorska” gdzieś w środku staje się ciężkostrawna, aby na końcu ponownie pokazać nam to, co zachwyca mnie w tej powieści. Moje odczucia względem tej historii są jak sinusoida, jednak lubię jej brutalność, bohaterów, którzy są całkowicie różni, pełni kontrastów i ostrości, która nadaje im charakteru.
Książkę polecam dojrzałym czytelnikom, wszystkim fanom „Małego życia”, bo obie te pozycje mają kilka wspólnych mianowników. „Odyseja nowojorska” wprowadziła mnie w dziwny, melancholijny nastrój i zmusiła do myślenia. Książka ma swoje mankamenty, jednak i tak nie można przejść obok niej obojętnie. Czy to przez Nowy Jork? A może przez to, że sami czujemy się zagubieni we współczesnym świecie? Warto sprawdzić!
Ocena: 3/5
Recenzja: Gaba Rutana
Recenzja powstała przy współpracy z portalem,
Wydawnictwo: Czarna Owca
Premiera: 14 czerwca 2017
Gatunek: powieść obyczajowa
Szaleńcze życie kolibrów - cytat z książki

Moon journal - żyj w zgodzie z naturą

by 16:15








Na początku roku w księgarniach spotykamy wiele nowych kalendarzy. Jak nietrudno się domyślić jest ich szeroki wybór. Pytanie jednak brzmi: Co nas dokładnie interesuje? Czy kalendarz ma być tani? Przejrzysty? A może po prostu ładnie wydany?
Pojawia się także kwestia formatów, który w przypadku kalendarza jest aspektem znaczącym. Czy będziemy korzystać z naszego kalendarza w domu? A może będzie nam służył także jako notatnik?
W moje ręce trafił kalendarz, na który zwróciłam uwagę ze względu na jego piękne wydanie. Mowa tutaj oczywiście o „Moon Journal”. Jestem zachwycona jego wartością estetyczną. Dla fanki astronomii, takiej jak ja jest to pozycja wizualnie idealna. Co prawda format nie pomaga w korzystaniu z kalendarza poza domem lub biurem (Mam tutaj na myśli utrudnienia związane z noszeniem go w torebce), ponieważ jest on wielkości zeszytu A5, ale też nie jest jakiś nieporęczny.
Nie da się nie wspomnieć o przepięknej okładce z księżycami oraz brokatowymi srebrnymi wstawkami. Mamy tutaj półtwardą okładkę i cudownie ozdobione kolorowe strony. Ja już tutaj mogę powiedzieć, że nawet ze względu na sam jego wygląd warto wziąć go pod uwagę dokonując wyboru własnego kalendarza.
Przejdźmy jednak do tego co najważniejsze a mianowicie do wnętrza. Kalendarz ten to pozycja w pewnym sensie astrologiczna. Autorzy zachęcają nas do życia w zgodzie z rytmem natury. Jak sami twierdzą, jest to przewodnik, który pozwoli nam odnaleźć harmonię i wewnętrzną równowagę. Mamy więc zatem zegar życia regulowany przez fazy księżyca, ale także praktyczne wskazówki, co do naszych znaków zodiaku i zegara biologicznego.
Aby w pełni móc wykorzystać potencjał tego kalendarza i w pełnym wymiarze go zrecenzować, opinia ta powinna ukazać się dopiero po roku jego korzystania, ponieważ kalendarz księżycowy zachęca nas do wdrożenia w swoje życie zasad, które nam oferuje i sprawdzenia czy pozytywnie wpłynęły na twoje samopoczucie.
Ja już teraz mogę polecić ten kalendarz właśnie mając na uwadze przede wszystkim jego wartość estetyczną, ale także fakt, że znajdziecie w nim nie tylko porady, które być może zainteresują i trafią w wasze gusta, ale także miejsce na osobiste notatki i spostrzeżenia. Musicie być jednak w pełni świadomi, że nie jest to typowy kalendarz z podziałem na dni i miesiące, ale na znaki zodiaku, czyli okresy naszego życia. Dlatego odpowiednie wydzielanie terminów będziecie musieli stworzyć sobie sami.
W mojej opinii jest to kalendarz, ale też przewodnik, który miło jest mieć w domu dla własnego użytku i potrzeb, ale jeśli chodzi o sprawy biznesowe po prostu się on nie sprawdzi. Piękny, nietypowy, nadający się na prezent, ale niekoniecznie po prostu profesjonalny, jeśli można tak ująć jego rolę i możliwości.
 Ocena 4/5

Sylwia Czekańska

Recenzja powstała dzięki współpracy z
Portalem Duże Ka

Slammed – Colleen Hoover na Walentynki!

by 19:32
Patrząc na jasnoróżową okładkę „Slammed”, można sobie pomyśleć – to kolejna młodzieżówka o wielkiej, cukierkowej miłości. I jakże można się pomylić! Czytając tę powieść będziecie się śmiać, płakać i kończyć ostatni rozdział, bo „Slammed” cholernie wciąga. Wniosek jest taki, Colleen Hoover ponownie całkowicie i totalnie mnie rozwaliła.
„Slammed” to początek serii o Layken i Willu, ale również nowe wydanie powieści „Pułapka uczuć”. Książka zadebiutowała jako ebook, ale szybko osiągnęła tak wielką popularność, że teraz możemy czytać ją po polsku i w wersji papierowej. Kolejne tomy to: Point of Retreat i This girl. Listonoszu, przybywaj, bo już nie mogę doczekać się dalszej części tej historii!
Layken po śmierci taty razem z mamą i młodszym bratem przeprowadza się do Michigan. Wciąż próbuje pozbierać się po stracie ojca. Już w pierwszy dzień poznaje Willa, który świetnie ją rozumie – on stracił rodziców i sam wychowuje brata. Jednak coś sprawia, że nie mogą być razem, a cały świat Layken ponownie wywraca się do góry nogami.
Mówię sobie, nie będę czytać kolejnej książki dla młodzieży, bo mając dwadzieścia pięć lat, jestem zdecydowania za stara na tego rodzaju historie. I nagle dostaję paczkę od Wydawnictwa YA, w której znajduje się przewiązane niebieską wstążką „Slammed” i opakowanie pysznych cukierków. Po skończeniu stwierdzam, że Hoover wciąż potrafi zrobić ze mnie płaczącą kupkę nieszczęścia, a „Slammed” może przeczytać każdy – bo to powieść, której bohaterowie są młodzi, ale i bardzo dojrzali.
To co ważne w tej powieści, to wiele życiowych wątków – bohaterowie mierzą się z trudnymi zakrętami losu, stawiani są w ekstremalnych sytuacjach, ale wciąż się nie poddają. Hoover skłania do refleksji, ukazując nam przykre i dramatyczne tematy. Wątek śmierci, porzucenia, samotności, a jednak po skończeniu tej książki myślę pozytywnie i chcę więcej Willa oraz Layken.
Zakazane uczucie to jeden z motywów, które sprawiają, że historia od razu robi się ciekawsza i nabiera tempa. Każdy po ciuchu kibicuje bohaterom, równocześnie smakując ten moment, gdy napięcie wisi w powietrzu, a każde słowo, niepozorny dotyk mogą znaczyć bardzo wiele. I nagle bum! Tracą panowanie nad sobą, aby dostarczyć nam rumieńców na policzkach. Hoover wie co dobre. Mam wrażenie, że tom pierwszy będzie moim ulubionym, bo jestem fanką typowego stanu zawieszenia, zanim nastanie happy end.
Nie podchodźcie do życia zbyt poważnie. Dajcie mu w pysk, kiedy na to zasługuje.
Jednak czy tutaj znajdziecie szczęśliwe zakończenie? Nie jestem tego taka pewna. Z pewnością jest ono słodko-gorzkie. Z jednej strony cieszymy się, a z drugiej jest nam smutno. Podoba mi się, że autorka nie rzuciła w nas typowo cukierkową historią. Chociaż też nie będę Was oszukiwać, facetów takich jak Will nie produkuje się w rzeczywistości, to typowo książkowi bohaterowie idealni, do których możemy po kryjomu wzdychać. Hoover, jeśli szaleje ze scenami miłosnymi, to robi z nich naprawdę coś wielkiego – w „Slammed” jest trochę puchowatości, ale takiej zdecydowanie do zniesienia.
W tej książce znajdziecie też trochę poezji, a wszystko za sprawą zamiłowania Willa do slammed. W skrócie polega to na tym, że wychodzisz przed publicznością i mówisz swój wiersz, nie jest to jednak byle jaka rymowana – ma być przejmująco i najlepiej, żeby słuchacze wyszli ze łzami w oczach. Uwielbiam, gdy w książkach pojawiają się wątki dodatkowe – jak np. oryginalne hobby postaci. Hoover w swoich powieściach często buduje bohaterów, którzy kochają sztukę, śpiewają, grają na instrumentach czy malują obrazy. Pisarka przemyca też tytuły ulubionych piosenek lub zespołów muzycznych. Przykładowo w „Slammed” każdy rozdział zaczyna się cytatem z piosenki.
Żałowanie do niczego nie prowadzi. To patrzenie w przeszłość, której nie można zmienić.
Mimo wszystko nie byłabym sobą, gdybym nie ponarzekała na oprawę. Na początku napisałam, że patrząc na okładkę „Slammed”, można wyciągnąć błędne wnioski – dziecinny obrazek jakoś do mnie nie przemawia. Gdybym była w księgarni, to pewnie nie sięgnęłabym po tę książkę. Chyba że chciałabym zrobić prezent piętnastolatce. Dla siebie – raczej nie. Okładka jest zbyt słodka, razi mnie czcionka pisana, razi mnie dżinsowe serce i majtkowy róż. Przepraszam, ale nie potrafię przekonać się do tej oprawy.
Fanom Colleen Hoover nie muszę tłumaczyć, dlaczego warto sięgać po jej książki. Tym, którzy jeszcze żadnej nie czytali – new adult to gatunek, który albo się kocha, albo nie znosi. Mnie tego rodzaju powieści wzruszają. To po prostu świetne historie miłosne, dostarczają sporo emocji i dobrze się je czyta.
Pozostaje mi czekać na kolejne części, po cichutku liczę też na cukierki, może dwa opakowania, bo w sumie połowę zjadł mój brat... Ale bez presji.
Dziękuję Wydawnictwu Ya za możliwość przeczytania tej książki!
Pozdrawiam zaczytanie

Gaba Rutana


A na naszym profilu na Facebooku mamy KONKURS, do wygrania "Slammed" - LINK :)

Magia parzy - Ilona Andrews, czyli Kate Daniels znowu w akcji

by 13:22



Kate Daniels powraca.
Atlanta dalej nie możesz wyrwać się z paraliżujących fal magii. Po ulicach krążą potwory, a cały sabat czarownic znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Do tego trzeba zaopiekować się ranną dziewczynką. Kate Daniels rusza na pomoc w walce z bóstwami, które obudziły się, aby siać zniszczenie. Czeka ją walka nie tylko ze złem, ale także z własnymi uczuciami.
No co tutaj dużo mówić: Kocham Ilonę Andrews, a dokładniej duet pisarski Ilony i Andrew, bo jest to małżeństwo, które działa pod – można tak to nazwać – pseudonimem. Już w pierwszej części zdziwił mnie fakt, że tak dobrze przyjęłam Urban fantasy, bo nigdy nie byłam fanką stworów panoszących się po ulicy. Mam tutaj na myśli to, że trudno jest napisać historię powołując do życia wampiry, wilkołaki, zmiennokształtnych oraz bóstwa i zrobić to ze smakiem. (A nie jak w jakimś tanim kinie klasy B, gdzie jest wszystko na raz, po prostu istny bigos postaci i tak właściwie nie wiadomo po co). A tutaj faktycznie kreacja świata może się podobać.
Warto też powiedzieć, że autorzy znaleźli własny sposób przedstawienia znanych nam z mitologii postaci i nie poszli po prostu na łatwiznę skopiowania od kogoś pomysłów. Potrafili stworzyć własny świat oparty na konkretnych zasadach i chyba to jest głównym walorem tej książki – nic nie jest powielone, a jednocześnie łączy się w spójną całość.
To nie jest tak, że postać Kate Daniels jest jakaś wybitnie innowacyjna, jeśli można to tak nazwać, bo takich buntowniczych bohaterek jest dużo. Ale jeśli chodzi o jej historię, osadzenie postaci w czasie, a także utworzenie jej życiorysu to jest to dobrze wykonana robota pisarska. Zapewne ktoś powie teraz że przecież mamy także np. Anita Blake, która w pewnym sensie jest do Kate Daniels podobna i tak, faktycznie, zgadzam się z tym, ale warto docenić fakt, że Kate jest zbudowana kompleksowo pod względem dorastania, ale także przemiany psychologicznej. Odchodząc już od tego trochę naukowego gadania, powiem krótko: Kate jest jedną z moich ulubionych postaci kobiecych, która odeszła od kobiety – ciepłej kluchy i jest równą babką, która potrafi skopać tyłek, jak coś jej się nie spodoba.
Druga część serii niczym nie odbiega od świetnego pierwszego tomu. nie powielono też żadnej historii. Być może widać pewne zależności fabularne, jeśli chodzi o budowanie napięcia, ale ja czytałam także tę część z niesłabnącym zainteresowaniem, co skończyło się dużym kacem książkowym.
W „Magia parzy” znajdziemy mnóstwo akcji, ogromną dawkę humoru, wiele emocji zarówno pozytywnych jak i negatywnych, no i oczywiście Gromadę i jej seksownego przywódcę, który zapewne dodaje tej serii dużo pikanterii.
Literatura nie ambitna, ale też na pewno nie z dolnej półki, bo jest to jednak bardzo dobre Urban fantasy. Po drugie nie wiem, czy jest to kwestia języka autorów czy tłumaczenia, ale naprawdę płynnie się to czyta i nie mogę się do niczego przyczepić. Jestem również zauroczona, jeśli chodzi o różnorodność charakteru bohaterów i kreacje świata. Po prostu świetna kontynuacja bardzo dobrze zapowiadającej się serii, którą z całego serca polecam i każdego do niej odsyłam, wręcz nakazując jej przeczytanie. Książka, która daje radość podczas lektury i do której na pewno będę z wielką przyjemnością wracać.
Teraz pozostaje mi z nieskrywanym zniecierpliwieniem oczekiwać na kolejny tom. Wierzę, że będzie on równie dobry, mając na uwadze, że zakończenie obiecuje nam prawdziwą jazdę bez trzymanki. Czytajcie!
Sylwia Czekańska
Recenzja powstała dzięki współpracy z

Ekranizacje książek – co warto obejrzeć? #Zapowiedzi2018

by 19:31
Jestem kinomanką, a więc oprócz czytania, oglądam dużo filmów, zarywam noc w trakcie Oscarów i piszczę na widok Toma Hiddlestona na wielkim ekranie. Zauważyłam ostatnio pewien trend, który wychodzi kinematografii na plus – to liczne ekranizacje książek. Gdzie szukać porywających historii, jeśli nie w książkach? Obecnie na tapecie jest „Cudowny chłopak”, który powstał na podstawie powieści R.J. Palacio. To typowo hollywoodzka produkcja, podobno wzrusza do łez, ale wciąż słyszę głosy, że książka jest o wiele lepsza (co mnie nigdy nie dziwi).
Jakie ekranizacje w tym roku zobaczycie w kinie?
Będzie to na pewno obraz będący na granicy baśni, komiksu i science fiction – „Kształt wody” opowiada o pracownicy tajnego laboratorium. Elisa odrywa pewien sekret, który odmienia jej życie. Mnie od razu zachwycił elektryzujący zwiastun i przepiękna okładka książki. Jeden minus – pierwsze recenzje niestety nie są zbyt optymistyczne, jednak mam zamiar w przypadku filmu i książki, przekonać się na własnej skórze.
Kto nie ma dość Thomasa z „Więźnia labiryntu”, którego gra uroczy Dylan O'Brien (który dla mnie na zawsze powstanie Stilesem), to mam dla Was dobrą wiadomość – do kin zawitała trzecia część popularnej serii – „Lek na śmierć”. I zapowiada się naprawdę dobrze! Widzimy już trochę doroślejszych bohaterów, więcej akcji i pewnie jeszcze więcej efektów specjalnych.
Cóż, ha ha, nie mogę zignorować również naszej walentynkowej premiery, czyli nowego Greya. Przyznam Wam jedno, na film nie czekam, ale zawsze z chęcią oglądam wywiady z Jamiem i Dakotą, którzy opowiadają o kręceniu filmu, najtrudniejszych scenach i tym, co działo się na planie. I to premierowe szaleństwo w postaci większej obecności aktorów w programach rozrywkowych chyba najbardziej mi się podoba.

Jennifer Lawrence ponownie pojawia się na wielkim ekranie, wszystko za sprawą „Czerwonych jaskółek”. Film powstał na podstawie powieści byłego agenta CIA Jasona Matthews’a. W skrócie? Wyszkolona Rosjanka, która wyjeżdża do Ameryki jako szpieg. I film może zapowiada się ekscytująco, mrocznie, jednak odczuwam pewien przesyt, jeśli chodzi o Lawrance, dlatego też za specjalnie nie czekam na ten film.
Jest za to tytuł, który od razu wywołał moją sympatię i może okazać się niezwykle ważny w filmowym świecie. Pewnie znacie bestsellerową powieść Becky Albertalli "Simon oraz inni homo sapiens"? 15 czerwca Simon zawita do nas na wielkim ekranie i każdy pozna jego historię.
Zwróciłam również uwagę na „Prawdziwą historię” – film z rolą Evy Green i zarazem ekranizacja książki Delphine de Vigan. To thriller psychologiczny, opowiadający o toksycznej przyjaźni pomiędzy pisarką, a jej nową znajomą.
Dla fanów postapokalitycznych młodzieżówek mam prawdziwy rarytas, czyli ekranizację „Mrocznych Umysłów” – popularnej serii od Alexandry Bracken. Jestem fanką historii Ruby i jej przyjaciół. Na Filmwebie można zobaczyć aktorów, którzy wcielą się w główne role i jestem rozczarowana obsadą. To nie jest Ruby, to nie jest Liam, ani Pulpet... Czasem tak jest, w przypadku ukochanych serii człowiek robi się trochę bardziej wybredny. 
W tym roku wypada również premiera drugiej części „Fantastycznych zwierząt” – ile można tutaj mówić o ekranizacji, to za bardzo nie wiem, ale pocieszeniem jest fakt, że Rowling zajmuję się scenariuszem. Wiele osób psioczyło na udział Johnny’ego Deppa w tej produkcji i też jakoś nie skaczę z radości – aktor znany jest z roli dziwaków i licznych zmian wyglądu, jednak w przypadku tego tytułu jakoś... mi nie pasuje. To trochę robienie filmu dla sławnej obsady, dlatego boję się, że przez to nie poczujemy klimatu i magii czarodziejskiego świata Newta.
Na jakie filmy czekacie? A może znacie ekranizacje, które nie pojawiły się w tym zestawieniu?
Przygotowała: Gaba Rutana

Gabriela Rutana & Sylwia Czekańska. Obsługiwane przez usługę Blogger.