Najpierw mnie pocałuj - Lottie Moggach. Przybierając tożsamość samobójcy

by 14:03

Internet zawładnął naszym współczesnym światem – to tam rozgrywa się życie, jak i jest wszystko to, co popularne i pożądane. Przede wszystkim w sieci nie ma bariery, którą napotykamy w rzeczywistości, nie trzeba patrzeć ludziom w oczy, znosić krępujące rozmowy czy przejmować się wyglądem. Można być anonimowym. Wymyślenie nowej tożsamości nie jest problemem. Zrezygnowanie z nudnej rozmowy odbywa się poprzez jedno kliknięcie. To miejsce wielu kultur, stylów życia i poglądów na różne tematy. Jeśli nie jesteśmy w stanie odnaleźć się w naszym otoczeniu, to po co mamy się ograniczać? Internet daje nam olbrzymią przestrzeń do poznawania ludzi, którzy są do nas podobni, a wówczas uczucie wyobcowania znika – znajdujemy swoje miejsce na ziemi, gdzie chcemy wracać i wyrażać swoje opinie.
To spotkało Leilę. Po śmierci matki nie potrafiła zaaklimatyzować się w realnym życiu. Pragnęła kontaktu z kimś, kto ją zrozumie i z kim będzie mogła prowadzić konwersacje na poziomie. W ten sposób trafiła na Czerwoną Pigułkę. Nawiązała tam kontakt z niesamowitymi ludźmi oraz charyzmatycznym przywódcą portalu, Adrianem. Po jakimś czasie Leila została wybrana do skomplikowanej misji – miała udawać w wirtualnym świecie Tess, kobietę, która chciała popełnić samobójstwo, równocześnie oszczędzając bólu rodzinie. Czy Leila podołała zadaniu? I w którym momencie można stwierdzić, że normy społeczne zostały przekroczone?
Pamiętacie „Salę samobójców”? Ten film jako pierwszy pokazał naszemu społeczeństwu, jak szybko możliwe jest zatracenie się w sieci. „Najpierw mnie pocałuj” jest historią, którą z sukcesem można przenieść na wielki ekran. Dawno nie czytałam książki o czymś tak autentycznym i zarazem strasznym. To przejmująca powieść psychologiczna, która odgrywa przed nami tajemnice ludzkiego umysłu i tego, gdzie czasem mogą podążyć nasze myśli. Opis jest intrygujący, ale dopiero po wgłębieniu się w fabułę, widać wyraźną inteligencję i logikę płynącą ze zdań, ale równocześnie zapowiedź przerażającego finału. Największym plusem tej pozycji jest jej oryginalność – wyróżnia się na tle innych, często coraz bardziej schematycznych i przewidujących książek. Tutaj nie wiemy, co zaraz się wydarzy, jakie są motywy postaci i jaki będzie koniec.
Błyskotliwa, skomplikowana i zmuszająca do myślenia – nie jest to powieść z kategorii „lekkie”. Autorka stawia kontrowersyjne, ale zarazem logiczne i podparte wieloma argumentami tezy, z którymi trudno było mi się zgodzić, ale z drugiej strony rozumiem ich słuszność. Ta książka to lekcja filozofii, etyki i socjologii. Świetny przykład lektury, która zawiera nie tylko ciekawą historię, pełnokrwistych bohaterów, ale również przedstawia pewien styl życia, współczesne filozofie, czerpiące z klasyków, logiczne myślenie i ludzi, wolących wirtualne życie oraz trudne dyskusje o dylematach moralnych, które często są na krawędzi tego, co jest dobre, a co złe. Nic tutaj nie jest jednak czarno-białe. Nawet najgorsze czyny mają swoje wytłumaczenie – racjonalne i logiczne. Pozbawiona wyraźnej emocjonalności powieść, postawienie na inteligentnych i kierujących się chłodnym myśleniem bohaterów, to odważny i mocny krok w stronę nieco innej, wyrazistej literatury. Jestem za! To świetna alternatywa dla każdego, kto lubi książki o czymś – z przesłaniem, filozofią i intrygującą akcją.
„Najpierw mnie pocałuj” jest debiutancką powieścią młodej pisarki, dla której literacki świat wysoko postawił poprzeczkę. Córka sławnej Deborah, autorki „Hotelu Marigold” i „Tulipanowej gorączki” nie miała łatwego zadania. Co więcej, napisała książkę najeżoną psychologią, filozofią, a wówczas można się potknąć. Od razu widać, że to powieść ambitna i przemyślana, jednak dla przeciętnego czytelnika miejscami może wydać się nużąca. Jeśli pragniesz ciągłej akcji, to musisz wiedzieć, że „Najpierw mnie pocałuj” bardziej skupia się na ludzkiej psychice i samej psychologii, dlatego fabuła nie jest zbyt dynamiczna, ale bardziej stabilna i kręcąca się wokół głównego wątku. Nie nazwałabym tej książki thrillerem – autorka skoncentrowała się na aspekcie społeczno-psychologicznym, nie ma większych przeskoków akcji, widać brak wyraźnego napięcia samej historii czy mocniejszych momentów. Wydaje mi się, że ta historia dla niektórych odbiorców z pewnością byłaby lepiej odebrana jako ekranizacja. Dlaczego? Bo sam pomysł na fabułę jest genialny i ma w sobie spory potencjał.
Polecam każdemu, kto lubi książki skłaniające do myślenia, z naciskiem na psychologię postaci i filozofię współczesnego świata. „Najpierw mnie pocałuj” intryguje fabułą, ale również nazwiskiem pisarki, które obiecuje prawdziwie literacką ucztę. Nie zawiodłam się, chociaż przyznam, że oczekiwałam większej dawki emocji i wyraźnego napięcia. Jednak i tak warto pochylić się nad tą pozycją, to ciekawe studium dwóch kobiet oraz charakterystyka sieciowego społeczeństwa. Na koniec warto odpowiedź sobie na pytanie, czy Leila postąpiła słusznie? 
Ocena: 3,5 
Recenzja: Gaba Rutana 
Recenzja powstała przy współpracy z portalem,
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2017

Zachłysnąć się Tobą - Konstanty Indefons Gałczyński, czyli najpiękniejsze wiersze i piosenki

by 15:44
Zachłysnąć się Tobą, jak wodą orzeźwiającą, żeby było wesoło i młodo, i trudno, i gorąco; 

Wystarczy powiedzieć Teatrzyk Zielona Gęś, a jak Polska długa i szeroka wszyscy odkrzykną: Konstanty Indefons Gałczyński. Tego wybitnego polskiego poety nie da się pomylić z nikim innym. Do dzisiaj jest inspiracją dla wielu pisarzy, piosenkarzy i twórców kabaretowych. Bliski zarówno kolegom po fachu, jak i zwykłym obywatelom. Równie ważny dla mnie. Kiedy dowiedziałam się, że wydawnictwo Prószyński i S-ka wydaje „Zachłysnąć się Tobą. Najpiękniejsze wiersze i piosenki” byłam wniebowzięta. Wprost nie mogłam się doczekać. Było jednak warto.
„Zachłysnąć się Tobą” to podróż przez kraje, rzeczywistości, lata i uczucia. Zaczynając od roku 1926, a kończąc w 1953, czyli w roku śmierci poety. Jest to zbiór w skład którego wchodzą takie wiersze jak „Ulica szarlatanów”, „Śmierć poety” czy „Piosenka o trzech wesołych aniołkach”. Pozycja ta stanowi połączenie dwóch wcześniej wydanych przez wydawnictwo tomów poezji, czyli „Szarlatanów nikt nie kocha” oraz „Portret muzy”.
Piękno poezji K.I. Gałczyńskiego jest faktem niepodważalnym i niepodlegającym dyskusji. Uwielbiam styl tego pisarza oraz uczucia, jakie poprzez swoje dzieła wzbudza on w czytelniku. W tej recenzji nie podejmę próby analizy i opiniowania utworów, ponieważ nie czuję się dostatecznie wykształcona, aby powiedzieć coś więcej niż: Jestem zauroczona.
Warto natomiast zwrócić uwagę na wydanie tej pozycji. Mamy tutaj szarą okładkę o gramaturze nieco tekturowej, która kojarzy nam się ze starymi wydaniami poezji Biblioteki Narodowej oraz złote napisy. Prostota, a równocześnie elegancja. Minimalizm i finezja. Uważam, że to najlepsza decyzja wydawnicza, jaką składacz mógł podjąć. Książka przepięknie się prezentuje, ma charakter klasyczny i ponadczasowy. Myślę, że Gałczyński byłby zadowolony z efektu – godne „opakowanie” dla jego dzieł.
Polecam „Zachłysnąć się Tobą” wszystkim czytelnikom, którzy lubią poezję. Myślę, że będziecie usatysfakcjonowani zarówno treścią, jak i walorami estetycznymi wydania. Gałczyński pisał: „Chciałbym i mój ślad na drogach ocalić od zapomnienia”. Uważam, że w odniesieniu do tej pozycji, zadanie zostało wykonane.

Ocena: 10/10
Recenzowała: Sylwia Czekańska
Recenzja powstała dla portalu:
Duże Ka


INFORMACJE:
Rok wydania: 2016
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 416
Gatunek: poezja

Pieśń jutra - Samantha Shannon. Dzisiaj zeszliśmy do Podziemia. Jutro powstaniemy!*

by 19:48

Jak dobrze mieć „Pieśń jutra” już w rękach! Po dwóch latach oczekiwania na kolejny tom popularnego „Czasu Żniw”, postąpiłam tak, jak każdy fan – od razu wzięłam się za czytanie i oczywiście kompletnie przepadłam w atmosferze napięcia i ciągłego zagrożenia. Samantha Shannon ponownie mnie nie zawiodła. W świecie Paige Mahoney bez przerwy coś się dzieje – rewolucja nigdy nie zwalnia tempa! Autorka po raz kolejny udowodniła, że jej wyobraźnia nie ma ograniczeń, a wykreowany świat jest coraz szerszy, pełniejszy i wciąż bardzo szczegółowy. Dawno nie zetknęłam się z tak precyzyjnie, drobiazgowo, niemal troskliwie skonstruowaną książką. Dzięki temu duszny Londyn pod panowaniem Sajonu żyje nie tylko w głowie pisarki, ale również w myślach czytelników.
Paige wiele poświęciła, aby stać się Zwierzchniczką. Musiała brutalnie walczyć i przeciwstawić się Jaxonowi, czym stworzyła kolejny precedens. Teraz to ona rządzi całym Syndykatem, a więc zgrają kryminalistów z Londynu. Z pewnością dziewiętnastolatce nie będzie łatwo zdobyć ich całkowitego oddania, wręcz przeciwnie – są oni podzieleni i patrzą na każdy jej ruch, oczekując potknięcia. Paige ma pełno wrogów, a wszystko pogarsza się, gdy Sajon wprowadza Tarczę Czuciową, groźną technologię, która może zniszczyć cały świat jasnowidzów. Śniąca ponownie musi walczyć.
Każda nowa część to progres – autorka tworzy przerażającą rzeczywistość, ukazuje to, jak zmieniają się bohaterowie, coraz bardziej pozbawieni naiwności, jednak wciąż z tlącą się w nich nadzieją i determinacją, aby wygrać. Widzę tutaj wielką dojrzałość, Shannon zanurza nas w rewolucję, pełną bólu, krwi i poświęcenia. Nie jest to łatwa droga, ale dzięki temu „Pieśń jutra” nie stała się kolejną schematyczną młodzieżówką. I niezmiernie mnie cieszy, że w gatunku dystopijnego fantasty dzieje się tyle dobrego. To mocna, działająca na emocje literatura, obezwładniająca i natychmiast wciągająca do swojego świata. Dlatego na książki Shannon tyle się czeka, nasłuchując plotek o dacie premiery, tytułu nowej części i tego, w jakim kierunku podąży fabuła. Jeśli pochłonęliście poprzednie tomy, to spokojnie zabierajcie się za „Pieśń jutra” – jest jeszcze mroczniejsza, miejscami druzgocąca, pełna niedopowiedzeń i wciąż wielu nierozwiązanych wątków, które z pewnością zaskoczą nas w kolejnych książkach.
„Pieśń jutra” przenosi nas w nowe miejsca – miasta, gdzie podąża Paige, aby walczyć z Sajonem i ich nową bronią. Shannon nie zatrzymuje się w jednym wątku, to dla niej zbyt mało, przez co cały czas czeka na nas coś zaskakującego. Akcja jest bardzo dynamiczna, historia została rozwinięta o nowych bohaterów, jak i kolejne opowieści z przeszłości Paige. Rewolucja, której zapalnikiem została Śniąca, stała się jeszcze poważniejsza, rodząca tragiczne konsekwencje. Syndykat jest zagrożony jak jeszcze nigdy. Do tego dochodzi Zakon Mimów – Zwierzchniczka ma za zadanie udowodnić Terebellum Sheratan, przywódczyni Stowarzyszenia Refaitów, że jest dobrym taktykiem. A w czasach rewolucji nie jest to takie proste, tym bardziej że każde jej decyzje są kwestionowane. Shannon zbudowała fascynujący świat gangów, który rozwija od pierwszego tomu i cały czas dostarcza nam kolejnych informacji. Oprócz samych zasad ważna jest panująca w nim hierarchia, czy też slang, który w tej części rozwinięty został o znaczenia kwiatów. To coś, co bardzo mnie urzekło – tajemny kod rewolucji. Pisarka nie przestaje mnie zadziwiać, cały czas wprowadzając do serii nowe elementy, pomysły, czy drobiazgi, jeszcze bardziej ubarwiające to skomplikowane uniwersum.
Autorka świetnie pisze, ma swój styl i widzę, że jest on coraz lepszy. Tak jak wcześniej, narracja prowadzona jest z punktu widzenia Paige. Shannon bazuje na barwnych opisach, jednak często składają się one na krótkie zdanie. Czasem jednym słowem potrafi zbudować całe napięcie danej sytuacji i oddać ogrom targających bohaterami emocji. Dialogi są autentyczne i pełne ekspresji. Podoba mi się język rewolucji, miejscami bardzo brutalny, ironiczny i bezpośredni. Nie czas na finezję ani subtelności. „Pieśń jutra” zawiera także dodatki w postaci tajnych dokumentów, jak i słowniczka na samym końcu. To, co zauważyłam już w poprzednich częściach – Shannon świetnie opisuje sceny akcji, zdradza potrzebne szczegóły, nie burząc przy tym dynamiki tych fragmentów. Rewolucja pełna jest charyzmy, ryzykownych i samobójczych misji, mrożących krew w żyłach i chwytających za serce scen. Autorka nie zapomniała o psychologii wojny, taktach, które stosują wobec siebie przeciwnicy.
„Pieśń jutra” to duża dawka napięcia, nigdy nie wiemy, co zaraz się wydarzy – nie ma czasu na pozbawione znaczenia sceny, bo każdy fragment wypełniony jest akcją. Są momenty romantyczne, jednak utrzymane w klimacie niepewności i poczucia, że to nie jest akurat aż tak ważne. Paige ma swoje priorytety i się ich trzyma. Shannon ukazuje naprawdę bardzo mroczną rzeczywistość, sprawiając, że powieść przepełniona jest przemocą, bólem i stratą. Nie ma miejsca na sentymenty. Jest walka, niemal rozpaczliwa i do ostatniego tchu. Dlatego też musicie przygotować się na prawdziwie wciągającą fabułę, bo nie odłożycie „Pieśni jutra”, dopóki nie poznacie jej zakończenia. A jest ono przejmujące i zapowiadające jeszcze ciekawszy tom czwarty. Autorka wie jak narobić swoim fanom nie tylko czytelniczego kaca, ale i smaku na kolejne części!
Czy mogą pozachwycać się okładką? Bo jest oczywiście genialna! Znajdziecie na niej symbole nawiązujące do fabuły, co tworzy spójny obraz tej powieści. Oprawa od razu mnie urzekła – pięknie prezentuje się ze swoimi poprzedniczkami.
Dwa lata czekałam na rozwiązanie kilku zagadek świata Samanty Shannon i po przeczytaniu „Pieśni jutra” trwam w jeszcze większym niedosycie. Chcę kolejny tom, już teraz! Dawno żadna książka nie zostawiła mnie z tyloma emocjami, pytaniami i tęsknotą za poznaniem kolejnych kart tej historii. Jednak, na pewno nie będziecie zawiedzeni. Na książki tej autorki warto czekać – jeśli akurat tyle czasu potrzebuje na stworzenie tak precyzyjnej i genialnej powieści, to cierpliwie odkładam tom trzeci obok „Czasu Żniw” oraz „Zakonu Mimów” i cóż, czekam na czwarty!
Ocena: 5/5
Recenzja: Gaba Rutana
Recenzja powstała dzięki współpracy z portalem,
Lubimy Czytać

*cytat z książki

Maybe Someday - Colleen Hoover. Potępiać ich, czy im kibicować?

by 16:48

To jedna z najlepszych książek Colleen Hover, popularnej autorki bestsellerów dla młodzieży. Historia pełna pasji, namiętności, ale też bólu i zdrady. Muzyka pełni w niej rolę katharsis — zbliża bohaterów do siebie, jak i wszystko komplikuje. Zaczniesz ją czytać i nie przestaniesz, bo wciąż będziesz się zastanawiać, czy „może kiedyś” zamieni się na „właśnie teraz”?
Ride jest utalentowanym muzykiem, który pięknie gra na gitarze. Jednak od jakiegoś czasu nie napisał żadnej piosenki. Ćwicząc na balkonie, zauważa dziewczynę z sąsiedztwa, śpiewającą do jego... muzyki. Postanawia ją poznać. Sydney ma chłopaka i stabilne życie. Na pozór, bo nagle wszystko wywraca się do góry nogami.
Ride i Sydney spotkali się w złym momencie. Cały czas coś ich do siebie ciągnie, mimo że starają się odepchnąć to uczucie bardzo daleko. Czy uda im się być razem? I ile serc zostanie złamanych?
Nowe wydanie „Maybe Someday” skusiło mnie delikatną okładką i możliwością odsłuchania stworzonych przez bohaterów piosenek – oczywiście za pomocą kodu, który możecie odczytać dzięki aplikacji Microsoft Tag. Utwory są również dostępne na stronie internetowej: maybe someday soundtrack.
Colleen Hoover jak zwykle wywołuje wzruszenie u swoich czytelniczek. Nie pisze kolejnych szablonowych historii – każda z nich jest wyjątkowa, inna i ma w sobie to coś, co sprawia, że chcemy jeszcze więcej. W „Maybe Someday” fabułę komplikuje fakt, że jeden z bohaterów jest w związku. Zaczęłam się zastanawiać, czy jednak nie mogli postępować inaczej? Pisarka sprawia, że nie tylko postaci mają kaca moralnego, ale również i czytelnicy – bo mimo wszystko Ride i Sydney tworzą fascynującą parę, której trudno nie kibicować. Zakazany owoc smakuje najlepiej, a sytuacja, gdy dwójka postaci miota się we wzajemnym zauroczeniu, równocześnie wiedząc, że nie mogą być razem – jest bardzo atrakcyjnym i ciekawym wątkiem, który śledzi się z wypiekami na policzkach. Do tego dodaj dużo muzyki, pięknych, poetyckich tekstów piosenek i paczkę przyjaciół, którzy uwielbiają robić sobie kawały, a wyjdzie Ci urocza oraz porywająca powieść.
Ride i Sydney są dla siebie stworzeni – wiemy to od początku, jednak ich droga jest długa i wyboista. Nie każde uczucie pojawia się w odpowiednim momencie. I oboje nie wiedzą, jak sobie z tym poradzić. Hoover potrafi umiejętnie oddawać emocje i myśli bohaterów, przez co podczas czytania jeszcze bardziej się z nimi zżyłam. Pisarka jest niczym psycholog, obserwujący i zapisujący zachowania postaci. Notujący szczegóły i to czego nie widać na pierwszy rzut oka. Relacja bohaterów nie jest schematyczna – ok, możemy spodziewać się określonego zakończenia, ale szczerze przyznam, że w tym przypadku jest ono zasłużone. Przez większość powieści trwałam w napięciu i moralnej walce, lubić ich, czy potępiać? Koniec przyniósł mi ulgę i wzruszenie.
W „Maybe Someday” miłość nie jest prosta, bo postępowanie postaci tak naprawdę krzywdzi innych. Co mi się podoba – oni naprawdę starali się w sobie nie zakochać. Hoover nie napisała kolejnej książki pod tytułem „kocham cię od pierwszego wejrzenia i niech się dzieje co chce”. Stworzyła skomplikowaną historię dwojga dojrzałych ludzi, którzy zdają sobie sprawę, że życie nie jest proste, a nasze czyny mają swoje konsekwencje. Ukazała to, że przed wielkim uczuciem często stoją inne wartości, jak szacunek do innych, przyjaźń czy uczciwość. Autorka znalazła złoty środek, zbudowała fabułę, którą trudno przewidzieć i rozwiązanie dla kłopotliwej sytuacji, w jakiej znaleźli się Ride i Sydney. I zrobiła to w taki sposób, że pod koniec serce bije trochę szybciej. A co najlepsze, zachowana jest pewna granica dobrego smaku, autorka idealnie ją wyczuła i dzięki temu zaserwowała nam fajną i nieprzesłodzoną końcówkę.
„Maybe someday” jest niczym świetna, trafiona w punkt piosenka, którą możemy słuchać i słuchać. Przeczytałam tę powieść po raz drugi i ani na chwilę się nie nudziłam. Ta książka jest wyjątkowa, bo jej bohaterowie są oryginalni i niebanalni. Hoover porusza ważne i potrzebne tematy, wzrusza i skłania do myślenia. Wątek romantyczny dawno nie był tak skomplikowany i pełen niuansów. Podczas czytania czuje się wahanie postaci, ich zdezorientowanie i potężne uczucie. Jestem wielką fanką „Maybe Someday” – odkładam ją na półkę z moimi ulubionymi powieściami i czekam na kolejne historie od Colleen Hoover.
Ocena: 4/5
Recenzja: Gaba Rutana
Recenzja powstała przy współpracy z portalem,

Zły Romeo – Leisa Rayven. Kobiety kochają złych chłopców!

by 20:00

Tej książce należy się tytuł „Romans roku”! Zdecydowanie to jedna z najbardziej emocjonalnych powieści, jakie ostatnio przeczytałam. Co tam się nie dzieje! Ta chemia, bohaterowie i cudowny teatr w tle. Czy to koniec z nudnymi, przewidywalnymi postaciami męskimi? Nudny Romeo idzie do lamusa, a przed nami, Panie i Panowie... Zły Romeo.
Wiele moich przyjaciółek opowiadało mi, że ich randka nie była udana, bo facet okazał się zbyt miły. Niekiedy lubimy chamów. Potrzebujemy kilku uszczypliwości, ironicznych żartów czy uroczego przekomarzania. Gdy jest zbyt słodko, to zaczynamy się nudzić. Dlatego tę książkę z pewnością pokocha wiele kobiet. „Zły Romeo” niesamowicie wciąga, dawno żaden romans nie był tak pochłaniający! Wiemy, że ten Romeo nie jest idealny – wręcz przeciwnie, to współczesna wersja złego chłopca, który rozkochuje dziewczynę, aby zaraz złamać jej serce. Tylko co, jeśli Julia również nie jest taka urocza i delikatna? Jeśli ma charakterek i zbyt łatwo nie przebacza? 
Cassie to zwykła dziewczyna z dużym talentem aktorskim, która nieśmiało zaczyna obracać się w teatralnym świecie. Ethan od początku miał przyklejoną łatkę „niegrzecznego chłopca”. Okazało się, że jest między nimi chemia, która przydaje się również w aktorskie. Razem zagrali w kultowym dramacie Szekspira – „Romeo i Julia”. Tylko że w tej wersji Romeo okazał się dupkiem, a zraniona Julia musi pozbierać się na nowo. Kilka lat później występują razem na Broadwayu. Ich spotkanie nie należy do przyjemnych, powraca wiele emocji i wspomnień. Ethan chce odzyskać Cassie i udowodnić, że się zmienił. Jednak Cassie nie da się tak łatwo przekonać.
"Łatwiej jest niczego się nie spodziewać, bo wtedy nic się nie traci. Ale to tak nie działa. Próbowałem sobie wmówić, że niczego od ciebie nie chcę, i w rezultacie wszystko straciłem."
Historia zaczyna się w teraźniejszości Cassie, czyli w momencie jej ponownego spotkania Ethana. Następnie bohaterka przypomina sobie wydarzenia z przeszłości i powoli zaczynamy rozumieć całą fabułę. Autorka skupiła się na postaci kobiecej – narracja jest pierwszoosobowa i poprowadzona z punktu widzenia Cassie. Tym sposobem Rayven sprawiła, że Ethan wydaje się bardzo tajemniczy i nieodgadniony. To trochę gburowaty, zamknięty w sobie bohater – przykład faceta, który niby Cię ignoruje, aby nieoczekiwanie nagle zaprosić na randkę, a potem i tak zignorować. Tak naprawdę nie znamy jego intencji i podobnie, jak Cassie do końca za bardzo mu nie ufamy. To bardzo ekscytujące, bo taki zabieg zostawia nam furtkę, że może akurat zakończenie nas zaskoczy. Podoba mi się, że zarówno Cassie, jak i Ethan są bardzo wyraziście nakreśleni, oboje mają mocne osobowości, dlatego też, gdy dochodzi do spotkania – iskrzy i to bardzo!
Lubię, gdy w książkach występują studenckie wątki czy właśnie motyw aktorstwa. Nawiązanie do Szekspira również jest na plus – może całość tworzy dosyć banalne powiązanie, ale z drugiej strony w prostocie tkwi siła. „Zły Romeo” to jedna z tych powieści, które na początku wydają nam się trochę szablonowe, a gdy zaczniemy je czytać, to nie możemy się od nich oderwać. Prawdziwie kobieca literatura z nutką pieprzu i dużą ilością emocji. Język jest miejscami wulgarny, prosty i nawet dosyć bezpośredni – książka zbudowana jest trochę na kontrastach z oryginalnym „Romeo i Julią”, gdzie raczej nie spotkacie sposobu wyrażania się typowego dla normalnych ludzi. Rayven podzieliła powieść na dwie części, przeszłość Cassie jest luźna, pełna entuzjazmu i spontaniczności, a teraźniejszość charakteryzuje się już dojrzałością, dystansem bohaterki do życia, wyraźną ostrożnością i goryczą. Ujęło mnie rozbicie ciężkości fabuły i wprowadzana zmian w kreacji bohaterów.
Jest pewien element książki, który uważam za zbyteczny i są to fragmenty pamiętnika Cassie. Trochę infantylne (zaczynanie od „Pamiętniczku” źle mi się kojarzy) i niewnoszące wiele treści. Przyznam, że te momenty były dosyć nudne i żałuję, że nikt nie poradził autorce, że można je usunąć.
Okładka jest klimatyczna, romantyczna i ogólnie trochę piszczałam, jak otworzyłam paczkę od Wydawnictwa. A jeszcze bardziej, gdy zobaczyłam moją opinię na pierwszej stronie!
Polecam – dawno żaden romans nie zostawił mnie z takim kacem książkowym i chęcią natychmiastowego sięgnięcia po kolejny tom. Nie wiem, czy wiecie, ale będzie następna część! Naprawdę, Leisa Rayven wie, co to dobra, wciągająca powieść dla kobiet z postaciami, które intrygują. Miłym dodatkiem jest tło fabuły, czyli teatr i kulisy pracy aktorów. Ta książka to „must have” dla wszystkich kobiet, które chcą oderwać się od rzeczywistości i przeżyć szaloną miłość niczym współcześni Romeo i Julia.
Ocena: 4/5
Recenzja: Gaba Rutana
Za możliwość przeczytania książki dziękuję, 




Opowieść wigilijna ze słownikiem, czyli czytaj tumanie, bo zapomnisz języka

by 18:42
Mam taką tradycję, że co roku, od chyba dziesięciu lat, w okresie przedświątecznym czytam „Opowieść wigilijną” Charles’a Dickens’a. W tym roku wyjątkowo zapoznałam się z nią ponownie już na początku 2017. A to za sprawą wydania ze słownikiem. Z językiem angielskim mam pewną przerwę, nad czym bardzo ubolewałam, więc stwierdziłam, że taka możliwość poduczania się języka to świetny pomysł.

W tej recenzji pominę wszelką opinię, co do treści „Opowieści Wigilijnej” – skoro czytam ją, co roku to można podejrzewać, że uwielbiam w niej wszystko. Tak właśnie jest. Skupię się natomiast na samym wydaniu ze słownikiem, jego plusach i minusach. 

Myślałam, że z moim angielskim jest lepiej, ale okazało się, że wiele słówek już zapomniałam. Na szczęście na każdej stronie, na marginesie wypisane zostały problematyczne słówka wraz z ich polskim znaczeniem. Gdyby taka pomoc była niewystarczająca, mamy jeszcze słowniczek na początku i na końcu książki, gdzie wypisane zostały wszystkie słowa potrzebne do zrozumienia tekstu. Od tych najprostszych, po najbardziej skomplikowane.

Myślicie pewnie sobie: „no to teraz poszło łatwo”. Otóż nie. Poziom mojego językowego zacofania okazał się jednak trochę większy, bo przecież trzeba jeszcze zrozumieć odpowiedni kontekst historii, czas wypowiedzi itd. Pierwsze strony szły opornie, ale z każdą kolejną tempo wzrastało i przy ostatniej kartce byłam z siebie już naprawdę dumna.

Jeśli myślicie, że nie poradzicie sobie z książką po angielsku – jesteście w błędzie. Z punktu widzenia czytelnika – bardzo polecam, nie ma to jak czytanie oryginału i własne tłumaczenie, bez obawy przed jakimś przekłamaniem. (Żartuję). Patrząc na książkę pod kątem użytkownika – bo tak, tę książkę w pewnym sensie również się używa, sprawdzając słowa, analizując i rozkminiając – również jestem bardzo na tak. To wydanie dało mi nie tylko ogromną satysfakcję z przeczytania książki po angielsku, ale także dzięki niemu nauczyłam się nowych słówek, zwrotów i w pewnym sensie jestem obyta z koniecznością rozumienia tekstu wedle kontekstu wypowiedzi.
 
Dla wszystkich, którzy chcą poćwiczyć swój angielski to naprawdę warta uwagi wersja książki. Bardzo gorąco polecam i zachęcam wszystkich, aby sięgnęli po „Opowieść wigilijną” w oryginale. Teraz postanowiłam przejść na wyższy level czytania po angielsku i powolutku przyczajam się na „Wojnę światów”. Teraz wasza kolej. Do książek!

(Na wydziale filologii angielskiej książka też bardzo się spodobała, więc można powiedzieć, że „książka posiada pozytywną opinię studentów filologii angielskiej”, a uwzględniając moje studia również i polskiej) 
Ocena: 5/5 
Recenzowała: Sylwia Czekańska
Za książkę dziękuję wydawnictwu:
ze słownikiem

Gabriela Rutana & Sylwia Czekańska. Obsługiwane przez usługę Blogger.